Strona korzysta z plików cookies.

Juliusz Garztecki, z cyklu „Człowiek z kamerą: Zofia Rydet, czyli serce", „Fotografia”, wrzesień 1967, nr 9, s. 203–204.

Interesuje mnie biologia. Interesuje mnie parapsychologia. Interesuje mnie architektura. Interesuje mnie fotografia reklamowa... teatralna... przemysłowa – to tylko mały wycinek z tego, co można od niej samej usłyszeć o jej zainteresowaniach. A na co dzień zawsze znajdzie sobie kogoś, kim się opiekuje, kogo karmi, odziewa. Jeśli zaś gliwickie środowisko fotograficzne odwiedza gość z innego miasta, Zofia Rydet czeka na stacji. Śniadanie zjemy u Zosi. Spotkamy się u Zosi. Jej dom służy wszystkim.

Fotografią artystyczną zajmuje się od roku 1956. W roku 1965 wyszedł w Arkadach jej album Mały człowiek, praca na naszym terenie nowatorska: fotografie dziecięce Zofii Rydet, teksty z pism Janusza Korczaka. Łączenie fotografiki z tekstami literackimi nie jest oczywiście nowością (choć pozostaje rzadkością), znany jest wspaniały album Eugène Atgeta z fragmentami zaczerpniętymi z Prousta, amerykańskie wydawnictwo „Poet’s Camera”, którego autor połączył wybitne dzieła fotografików z tekstami poetyckimi z całej historii ludzkości. Album Mały człowiek, był czymś więcej: był zwartą wypowiedzią publicystyczną, w której obraz i słowo działały na zasadzie korespondowania i wzajemnego wzmacniania, aż do utworzenia jedności. Wydanie książki poprzedziła o trzy lata wystawa w Warszawie pod tym samym tytułem; z jej ukazaniem się niemal zbiegła się inna jej wystawa – Czas przemijania.

– Dziewięćdziesiąt procent tego, co zrobiłam, zawdzięczam Towarzystwu Fotograficznemu – mówi autorka. Grupa, kontaktowanie się z innymi członkami, to dla pracy najważniejsze, bez tego stoi się w miejscu. Być może dla człowieka, który już „wdrapał się na drabinę”, praca w grupie wydaje się nudna, ale izolacja prowadzi do robienia wprawdzie bardzo ładnych odbitek, bardzo ładnych zdjęć, tylko nie wiadomo, czemu mają one służyć – duszy w tym nie mam. W grupie jest zupełnie inaczej. W obecnym Gliwickim Towarzystwie Fotograficznym pozostało nas, z dawnych czasów, sześcioro, ale przyszli i przychodzą do nas młodzi, którzy mają ambicje robienia czegoś więcej niż ładne obrazki. Dlaczego FIAP jest w gruncie rzeczy jałową organizacją? Bo oni emocjonują się robieniem „ślicznych” wystaw...

– Chyba ambicje u młodych są czymś najzupełniej naturalnym? Do ZPAF-u przyszedł przecież bardzo wartościowy i ciekawy narybek z niedawnych grup studenckich, takich jak „Zero-61” czy „Stodoła”. Czy na Pani terenie powstało coś podobnego?

– Właśnie na moim – pracuję na Politechnice Gliwickiej, mam tam uczyć i staram się uczyć fotografii – nie. Liczyłam na to, że powstanie grupy studenckiej da bardzo dużo także i mnie. Nie wiem dlaczego studenci przejawiają zainteresowanie przez krótki czas, apotem odpadają. Bardzo to opornie idzie, choć np. na odczyty do GTF przychodzi dość dużo młodzieży akademickiej.

– A kto uczył Panią?

– To się chyba zaczęło u mnie od umiłowania obrazka, jako dziecko zbierałam ilustracje wycinane z czasopism i chciałam pójść na Akademię Sztuk Pięknych. Wiele okoliczności uniemożliwiło pójście w tym kierunku, aż wreszcie, po latach, dokładnie w 1956 roku, ktoś z przyjaciół przekonał mnie, bym kupiła sobie aparat. Kupiłam więc Exaktę, światłomierz, aparat został naładowany, wyszłam na ulicę – i wówczas otworzył się przede mną nowy świat. Już nie zbierania ilustracji, które mnie wzruszały – ja też mogłam tworzyć „obrazki”, które mogłyby wzruszać innych. Bo potęga fotografii polega na tym, że otwiera człowiekowi nowe możliwości życiowe, że idąc koło błota, widzimy zdjęcie, które można zrobić, widzimy tysiąc rzeczy, których inni nie dostrzegają. Przecież fotografuje się nie aparatem, lecz oczami. Powiedzenie, że ten, kto fotografuje, ma wielokrotne życie, jest całkowicie prawdziwe. Pierwszego dnia zrobiłam pełne dwa filmy, zdobyłam więc własne „obrazki” i był to dla mnie niemal szok. Zaraz zorganizowałam sobie w domu ciemnię, kupiłam całą masę książek i fotografowałam dzień w dzień. Oczywiście byłam zachwycona, że coś mi w ogóle wyszło. Po pół roku usłyszałam przez radio o konkursie ogłoszonym przez PTF, przyniosłam do oddziału gliwickiego 6 odbitek 30 x 40, trzy z nich przyjęto. Zaraz zapisałam się do PTF i tam znalazłam wszelką pomoc, szczególnie w sprawach technicznych, z którymi ogromnie się męczyłam. Np. w literaturze wyczytałam dużo o temperaturze odczynników, ale nic temperaturze w ciemni, a u mnie był niemal mróz i odbitki wychodziły szare i bez blasku. Tak samo dopiero z ustnych wskazówek dowiedziałam się o właściwym skondensowaniu powiększalnika. A więc uczyło mnie Towarzystw, grupa. Potem przyszedł szał wysyłania prac na wystawy, przyszło za nie dużo nagród, ale tymczasem „obrazki” przestały mi wystarczać. I cieszę się z tego, bo w fotografii najważniejsze jest, by nigdy nie być w pełni zadowolonym z siebie.

– Podkreślamy to grubą linią jako pierwsze przykazanie twórcy. A co Panią zadowala?

– Raczej: co mnie interesuje. Od pierwszej chwili zainteresowali mnie ludzie, przede wszystkim dzieci. Gdy układałam Małego człowieka, dobierałam zdjęcia tak, aby pokazać, że dziecko to pełnowartościowy człowiek, który przeżywa nie mniej głębokie tragedie niż dorosły, nawet często głębsze, bo przecież jest tak bardzo bezradne i zależne. Że nie można dziecka trzymać w ryzach własnej dorosłości, że trzeba mu zostawić swobodę człowieka wolnego.

– Fotografuje Pani dzieci, fotografuje Pani ludzi starych. Skąd takie dwa skrajne bieguny w doborze tematu, czemu nie młodych, silnych i zdrowych?

– To nie sprzeczność, lecz ta sama sprawa. Starość nie jest ani spokojna, ani dostojna. Jest ciężka, brzydka, samotna, bezradna. Gdy obierałam temat „Starość” , nie szło mi przecież tylko o pokazanie jej, ale o oddziałanie na widzów, na innych ludzi. O pokazanie, że człowiekowi młodemu nie wolno przejść obojętnie obok starości, bo starość jest i będzie straszna dla każdego, tak jak była straszna i dla Hemingwaya, i dla bohatera filmu Bergmana Tam gdzie rosną poziomki. Myślałam więc, że gdy ją pokażę, może to kogoś wzruszy, może młody zacznie inaczej patrzeć na tę sprawę. A jednocześnie zacznie doceniać to, co ma: młodość.

– Czy w związku z tym przygotowuje Pani jakiś następny album?

– Zaczęłam robić dwie makiety, to chyba najbardziej emocjonujące przeżycie dla fotografującego: wydawnictwo albumowe jest najwyższą formą wypowiedzi fotograficznej – chyba że można zrobić wystawę taką, jaką się chce, tak jak Dłubak zrobił swoją Ikonosferę. Wystawy powinny emocjonować samą ekspozycją. Ale brak nam protektorów, którzy umożliwiliby na przykład zrobienie tego, co jest moim pragnieniem: wystawy, w której obraz stanowiłby całość z towarzyszącym mu dźwiękiem. Pozostaje więc emocja albumu. W tej chwili pracuję nad makietą książki o świecie znikającym – na przykład o wsi, która w dawnym swym kształcie prawie nie istnieje, o starych, walących się chatach i znajdujących się w nich starych ludziach. Jest w tym trochę liryzmu i trochę uroku. Choć w rzeczywistości była to bieda, trzeba przecież zachować jakiś ślad tego, co było. Bo fotografia jest walką ze śmiercią, z zanikaniem, tylko aparat fotograficzny może zatrzymać czas. Fotografia jest także środkiem przekazywania innym własnych przeżyć, jest więc znakomitym językiem, publicystyką i poezją.

Tu dodać by należało, że Zofia Rydet w czasie kilkumiesięcznego pobytu w Goczałkowicach fotografowała pacjentów sanatoriów i zapisywała ich wypowiedzi i rozmowy. Tragiczna, głęboko poruszająca jest wymowa ich pospolitych aż do banału słów, zestawionych z serią zdjęć bezradnych, często zupełnie obezwładnionych chorobą ludzi.

– A jeszcze inne Pani tematy?

– Wielką fotografią życia jest dla mnie miasto Nowy Targ. Widzi się tam wszystko, od wytwornych „babek” do typów, jakich nie ma w całej Polsce. Nie wiem, czy to „folklor” czy nie, ale to wielkie bogactwo tematów, szczególnie na czwartkowych targach. To zresztą wcale nie jest łatwe, nie dlatego, że ludzie nie lubią się fotografować, ale właśnie dlatego, że lubią, każdy chce być „kimś”. Czasem trzeba mieć odwagę fotografowania, choć nie wszędzie można ją mieć. Najłatwiej fotografować tam, gdzie jest rozwinięta turystyka, na przykład w Budapeszcie. Tam można iść ulicą, stanąć przed każdym i być pewnym, że nie zmieni się na widok aparatu. Na wycieczkach zagranicznych zdobywałam zawsze ogromny materiał, z pierwszej z nich przygotowałam moją pierwszą wystawę indywidualną. Ludzi najlepiej fotografować przy okazji takich dni jak 1 maja czy 22 lipca – są pochłonięci tym, co dzieje się wokół nich, a to daje swobodę fotografowania i możność wybierania tematów. To bardzo ważne, bo przecież każdy, kto tworzy, ma prawo przedstawiania świata takim, jakim go widzi, dlatego i Steichen, i Pawek mają „rację”.

– A jak będzie z wystawami? Przecież z katalogów Pani wystaw indywidualnych i zbiorowych, w których brała Pani udział, można ułożyć grubą paczkę.

– Kiedyś wysyłałam na wszystkie wystawy międzynarodowe, każdy otrzymany medal był przeżyciem. Dla młodych to jest silna zachęta do pracy. Dziś praca interesuje mnie bardziej niż wystawy.

– Krążą całe opowieści o tym, jak fotografowała Pani ludzi przez szyby wystaw sklepowych, a także, że robi Pani setkę negatywów na jedną odbitkę, którą uzna Pani za zadowalającą.

– To pierwsze to prawda. Stawałam sobie wewnątrz sklepu i fotografowałam ukrytą kamerą ludzi oglądających wystawy. Najciekawsze były wyniki w trzech rodzajach sklepów: komisy, kwiaciarnie i sklepy z zabawkami. Wtedy ludzie byli najprawdziwsi. A w drugim też jest coś z prawdy, rzeczywiście jestem „hurtownikiem”, w rezultacie fotografowanie kosztuje mnie bardzo dużo, szczególnie, że wglądówki robię 18 x 24.

– Przy aparacie małoobrazkowym wypada to taniej.

– Ba, ale kto poznał rozkosz pracy na średnim formacie, nie wróci do małego obrazka. Obecnie pracuję Praktisiksem, zresztą niezbyt znam się na aparatach i nie emocjonuję się nimi. Wiem tyle, że aparat powinien być lekki i dla formatu negatywu 6 x 6 i mieć teleobiektyw 300 mm. Nienawidzę chemii, nowych prób, nowych wywoływaczy. Fotografuję na negatywach 18 i 22 DIN, wywołuję w Finalu i Rodinalu. Laboratorium jest kompletną stratą czasu. Utarł się u nas przesąd, stał się nawet przepisem, że fotografik musi wszystkie prace laboratoryjne wykonać sam. Ładnie by wyglądał taki Cartier-Bresson i całe Magnum, gdyby tracili czas w ciemniach! Uważam, że fotografik powinien mieć dobrego laboranta i to powinno być jego prawem.

– Do czego Pani dąży w fotografii?

– Nie chodzi mi o żaden „wielki wyraz artystyczny”, lecz o to, aby ludzi trochę poruszyć, skłonić do zastanowienia się. Można pokazać piękno przedmiotu, obok którego przechodzimy obojętnie, ale jestem przeciwna tworzeniu tylko błahych obrazków, stosowaniu wyszukanych technik, by ukryć pustkę.

Rozmawiał Juliusz Garztecki